Rozdział piąty. Zmiana pracy i parę wydarzeń.
No więc nowa historia dopisana zostaje bardzo szybko, bowiem okazało się, że zmieniłem pracę! Zaczęło się to dramatycznie... Tydzień temu dostałem telefon, że niestety z powodu braku zadań jestem nierentowny i firma zaprzestaje dalszej ze mną współpracy. Cóż, z wrażenia szczęka opadła mi nisko, jednak nie na tyle nisko, żeby się załamać. Z podniesionym czołem złapałem klawiaturę i szybko wstukałem parę adresów stron firm informatycznych. Wysłałem kilka e-maili, co zwieńczone zostało bardzo szybkim zakończeniem okresu bezrobocia. Trwał on niecałe trzy godziny a przerwał go telefon od jednej z tych firm. Jeszcze tego samego dnia wezwano mnie na rozmowę, która trwała prawie dwie godziny i zaowocowała poproszeniem o przyjście do pracy dnia następnego.
Co to za praca? Zostałem szefem projektu dotyczącego obsługi informatycznej pewnej sieci sklepów, całkiem sporej zresztą, bo składającej się z dwudziestu pięciu placówek rozsianych po pięciu wyspach. Zaproponowano mi wyższe zarobki, jednak co z tym związane jest więcej pracy do wykonania i większa odpowiedzialność.
Co to zmienia w moim życiu? Powoduje drastyczny spadek ilości wolnego czasu i codzienny, wieczorny ból głowy spowodowany próbą szybkiego ogarnięcia nowego, skomplikowanego poniekąd zadania.
No dobrze, nie przynudzam już. Z ciekawostek - wczoraj w okolicach plaży Las Canteras miała miejsce coroczna fiesta nocy świętojańskiej. Jak to wygląda? W późnych godzinach wieczornych w okolice plaży zaczynają się schodzić tłumy, które gęstnieją z godziny na godzinę. Gra muzyka, przemaszerowują orkiestry dęte. W końcu chwilę przed północą gęstość tłumu sięga apogeum i zaczyna się pokaz sztucznych ogni, i to nie byle jaki pokaz. Trwa on około pół godziny a w tym czasie wiele osób oddaje się przyjemności nocnej kąpieli w oceanie, to tutejsza tradycja. Kilka lat wcześniej palono tej nocy wiele ognisk na plaży, jednak obecnie jest to zabronione. Tak rozpoczyna się lato w Las Palmas de Gran Canaria. Jeżeli będziesz tutaj 23 czerwca, to warto zobaczyć to nocne szaleństwo.
Co jeszcze ciekawego dzieje się na mojej magicznej wyspie? Otóż w porcie w Las Palmas cumuje właśnie znany, polski żaglowiec "Dar Młodzieży". Wszyscy zainteresowani zwiedzeniem statku mogą to zrobić nieodpłatnie, bowiem w godzinach 10:00 - 18:00 jest on udostępniony do zwiedzania. Dzisiaj wieczorem na pokładzie żaglowca miała też miejsce tajemnicza uroczystość, w której uczestniczył polski konsul i grupa zaproszonych osób, w tym paru znajomych Polaków (pozdrowienia dla Augustyna i Gośki). Niestety nie znam więcej szczegółów, bowiem jeszcze mi ich nie przekazano. Zastanawiam się czasem nad kryteriami doboru zapraszanych na tego typu imprezy osób, gdyż już po raz drugi słyszę o polskiej imprezie na wyspie Gran Canarii i zarazem po raz drugi dowiaduję się, że to impreza tylko dla "zamkniętego grona osób" :-) No nic, miłej zabawy dla wtajemniczonych.
Jeśli już rozpisuję się o wydarzeniach, to warto wspomnieć o dzisiejszym przemarszu homoseksualistów. Szli sobie oni ulicą Jose Mesa y Lopez i zakończyli wędrówkę w parku Santa Catalina, gdzie na rozłożonej tam scenie wygłaszali przemowy w stylu "nie jesteśmy gorsi niż inni i mamy takie same prawa, musimy o to walczyć". No więc dobrze, jestem tolerancyjny, jednak wydaje mi się to trochę niegrzeczne, takie publiczne narzucanie swoich poglądów i propagowanie własnych zwyczajów seksualnych. Jako "hetero" nie czuję potrzeby rozgłaszać światu moich przekonań, dlatego dziwi mnie trochę dlaczego oni to robią. Dlaczego aż tak się z tym obnoszą i prowokują. No dobra, aż tak mnie to nie dziwi... Myślę że kryje się za tym chęć zliberalizowania postaw ludzkich i zarazem rozpropagowania homoseksualizmu. Dzięki temu mogą zebrać plon w postaci nowych, przyszłych kochanków. Nie podoba mi się to, ale cóż, widać jestem starej daty ;-) Jeżeli czyta mnie jakiś gay to informuję, że nie mam zamiaru wszczynać dyskusji i udowadniać, że jestem tolerancyjny. Uważam tylko, że sprawy seksu powinno się pozostawiać we własnym łożu.
Na razie to tyle, kiedy minie trochę czasu i życie dopisze nowe historie, postaram się dopisać coś nowego i ja. Pozdrawiam z Las Palmas de Gran Canaria.
- Odsłony: 13624
Wyspy Kanaryjskie - rozdział czwarty. Życie codzienne - praca, nauka itp.
Jak więc napisałem ostatnio, nowa praca pozwoliła mi zrealizować się trochę pełniej, choć jeszcze nie do końca. W dalszym ciągu szlifuję swój hiszpański. Używam do tego następujących metod: czytanie książek po hiszpańsku, słuchanie radia i oglądanie telewizji, uczenie się piosenek na pamięć, a oprócz tego uczęszczam dwa razy w tygodniu na zajęcia do szkoły językowej.
Co do książek, to przeczytałem ich już trochę, ostatnio wchłonąłem wszystkie cztery nowele Dana Browna. Zacząłem od "Kod Da Vinci" i co ciekawe, to z kim bym nie porozmawiał, to już tę książkę czytał. Trochę to dziwne biorąc pod uwagę, że ludzie raczej nie bardzo książki czytają i poziom czytelnictwa spada.
Jeśli chodzi o radio, to moją ulubioną stacją jest "Radio Ecca". Jest to rozgłośnia, której głównym celem jest zdalne nauczanie. Czego uczą? Wszystkiego, organizują radiowe kursy zawodowe, tematyczne a nawet można przez radio zrobić średnie wykształcenie i maturę. Jak to działa? Otóż mają ramówkę, w której o określonych godzinach odbywają się półgodzinne klasy dotyczące danego przedmiotu. Każdy uczeń czy kursant po zapisaniu się dostaje materiały drukowane w postaci książeczki, w której uzupełnia się brakujące fragmenty słuchając audycji. Ponieważ radio działa tylko w jedną stronę, to kanał zwrotny zrealizowany jest poprzez spotkania z nauczycielem prowadzącym raz w tygodniu. Można wtedy rozwiać wątpliwości co do tego co się usłyszało i oddać mu do sprawdzenia arkusz oceny, który wypełnia się po zakończeniu każdego tygodnia. Po ukończeniu danego przedmiotu zdaje się z niego egzamin i zaczyna następny przedmiot. Według mnie bomba, jest to chyba najlepsza forma szlifowania znajomości języka, bo się słucha, a zarazem czyta i pisze. Tylko z mówieniem gorzej, ale cóż, nie ma rzeczy doskonałych.
W temacie muzyki mogę powiedzieć tyle, że pomaga ona w dość dużym stopniu w nauce języka. Szczególnie jeśli ściągniesz sobie z Internetu tekst danej piosenki i słuchając jej starasz się nadążać z czytaniem. To czego się nie rozumie, można sobie przetłumaczyć, a potem słuchając czytać, a nawet śpiewać, i tak w kółko. Po jakimś dwudziestym czy trzydziestym razie zna się ją już właściwie na pamięć, a skoro tak, to znaczy że nowa dawka hiszpańskiego odcisnęła się na szarych komórkach.
Oglądanie telewizji też pomaga, szczególnie programów "gadanych". Moje dwa preferowane to "Buenafuente" i "Noche Hache". Są to programy typu talk show, jednak o nastawieniu satyrycznym. Poruszają one popularne tematy, jednak każdy z nich robi to trochę inaczej. Jeszcze jeden ciekawy talk show to "El loco de la colina". Nie jest to program satyryczny, ale jego ekscentryczny prowadzący powoduje, że też bardzo miło się to ogląda. Czasem pojawiają się programy reportażowe. W stacji "Cuatro" jest pozycja o nazwie "1 equipo", prowadzi ją grupa reporterów, którzy przemierzają Hiszpanię w poszukiwaniu ciekawych, często bulwersujących tematów.
To tyle na temat nauki języka. Jest to temat na tyle dla mnie ważny, że po porządnym opanowaniu hiszpańskiego będę mógł starać się o jeszcze lepszą pracę. Na razie nie narzekam, firma płaci mi regularnie i bez opóźnień, chociaż trochę mało. Rekompensuje się to natomiast tym, że do pracy chodzę rzadko. Bywa i tak, że nawet cały miesiąc siedzę w domu, otrzymując za to pensję. Nie fajnie? Dzięki temu mogę więcej czasu poświęcić nauce języka. Myślę, że zbliżam się do momentu, w którym bez żadnych kompleksów będę mógł zacząć starać się o lepiej płatną pracę. Niektórzy mówią, że już dawno osiągnąłem ten etap znajomości języka, jednak ja oceniam się bardziej krytycznie.
Jeśli chodzi o formalną stronę mojej pracy, to do tej pory musiałem pracować, a właściwie współpracować na bazie papierów zarejestrowanej działalności gospodarczej. Polega to na tym, że pracuję normalnie i raz w miesiącu wystawiam fakturę za swoje usługi, które świadczę wykonując tę pracę. Ubezpieczenie społeczne opłacam sobie sam, na szczęście firma płaci mi za nie ekstra, zatem nie dopłacam z własnej kieszeni.
Przekonałem się już raz, że posiadanie ubezpieczenia jest ważne. Otóż w styczniu wybraliśmy się całą rodziną na przejażdżkę rowerową, tak jak robiliśmy to często. Tym razem jednak było pechowo, moja córeczka wywróciła się i nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, bo zdarzało się to jej raz na jakiś czas, gdyby nie to, że po podniesieniu się stwierdziła że nie może ruszać ręką. Coś stało się z jej łokciem, trochę spuchł, zatem czym prędzej przypięliśmy rowery do pobliskiej latarni i taksówką popędziliśmy do szpitala dziecięcego. Na miejscu zrobili jej prześwietlenie i okazało się że to złamanie kłykcia łokciowego. Lekarz powiedział nam, że to niestety paskudztwo i trzeba robić operację aby zamocować odłamany fragment kości za pomocą drutów Kirschnera.
Operacja odbyła się wieczorem i trwała prawie dwie godziny. Na szczęście w tym szpitalu rodzice mogą przebywać w nocy ze swoimi dziećmi, przy każdym łóżku są rozkładane fotele, na których można się względnie wygodnie rozłożyć. Pierwszą noc z Olą spędziła Ula, następne dwie noce ja. Ponieważ wszystko wyglądało dobrze, kolejnego dnia córeczka została wypisana do domu. Gips nosiła jeszcze półtora miesiąca i teraz, po upływie prawie pół roku można powiedzieć, że wszystko skończyło się dobrze. Rączką rusza tak jakby nic się nie stało. Pamiątką jest tylko blizna na łokciu. Poinformowano nas wprawdzie, że co cztery lata trzeba ten jej łokieć kontrolować, bo czasem zdarza się że są problemy z rośnięciem kości, mamy jednak nadzieję że wszystko będzie dobrze.
Kanaryjską służbę zdrowia oceniam więc pozytywnie. Cała udzielona Oli pomoc, opieka lekarska i pobyt w szpitalu były jak oceniam, na przyzwoitym europejskim poziomie.
Jak wygląda nauka naszych dzieciaczków w tutejszej szkole? Najmniej problemów ma wbrew pozorom młodsza córeczka, mimo że zaczęła od razu od drugiej klasy pomijając pierwszą. Zalicza bez problemów wszystkie przedmioty a język wchłania jak gąbka. Odbiera go po prostu w naturalny sposób, słuchając i przyswajając. Trochę gorzej ze starszym synem, który ze względu na trochę starszy wiek nie nasiąka już tak łatwo. Poza tym materiał w szóstej klasie jest trochę trudniejszy a i ochota do nauki jest u niego trochę mniejsza. Zobaczymy, może nie będzie problemów i zaliczy rok szkolny. Jeśli mu się to uda, od nowego roku czeka go następna szkoła jaką jest "instituto". Trwa cztery lata a po jej zakończeniu będzie miał średnie wykształcenie.
Co do naszego codziennego życia, to jest ono na luzie. Nie stresujemy się problemami finansowymi, jak miało to miejsce w Polsce. W weekendy robimy wypady, zwiedzając trochę wyspę lub siedząc razem w domu i grając w szachy, czy oglądając telewizję. Mamy wtedy dla siebie dużo czasu. Ze względu na wypadek Oli zaniechaliśmy wycieczek rowerowych, jednak jako, że upłynęło już prawie pół roku, zamierzamy do nich powrócić. Czasem też spotykamy się ze znajomymi Polakami aby utrzymywać więzi narodowe i towarzyskie. Pozdrowienia dla Eli z Romanem, Kuby, Ewy i księdza Luisa :-)
- Odsłony: 20639
Wyspy Kanaryjskie - rozdział trzeci. Urządzamy się, dzieci przyjeżdżają.
Nasza nowa kanaryjska siedziba była całkiem niezła. W bardzo dobrym stanie, czysta i elegancka, niestety zupełnie pozbawiona mebli. Jedyne sprzęty znajdowały się w kuchni, a były to szafki, kuchenka i zlewozmywak. Musieliśmy więc skompletować jakieś przedmioty użytku codziennego. Nie dysponowaliśmy tak dużą ilością gotówki, aby móc po prostu iść do sklepu i kupić sobie wszystko co potrzebne. W ten sposób musielibyśmy wydać kilka tysięcy Euro, zatem pozostało nam odwiedzić sklepy z rzeczami używanymi. Kupiliśmy tam większość potrzebnych rzeczy, łącznie z meblami do wszystkich pokoi.
Z początkiem maja wyprowadziliśmy się od naszego dotychczasowego gospodarza i wprowadziliśmy "na swoje". Aby mieć dostęp do Internetu założyliśmy linię telefoniczną. Trafiliśmy na promocję, w której założenie linii było bezpłatne. Po tygodniu od złożenia zamówienia telefon już działał. Jeszcze jeden tydzień oczekiwania i mieliśmy też linię ADSL, czyli połączenie do Internetu.
Pomału zbliżał się termin przyjazdu naszych dzieci. Wraz z nimi w charakterze opiekunki, a także osoby zaproszonej na długie wakacje, przyjechać miała moja mama. Czekaliśmy niecierpliwie, aż wreszcie nadszedł ten dzień. Wypożyczyliśmy więc samochód i pojechaliśmy na lotnisko. Kiedy byliśmy już blisko, pomimo że było jeszcze całkiem jasno, zobaczyliśmy w chmurach jasną gwiazdkę. Powiedziałem do Uli - "To nasze dzieci". Nie pomyliłem się, gwiazdka stawała się coraz jaśniejsza, aż w końcu przybrała postać lądującego samolotu z zapalonym przednim reflektorem. Pozostało nam poczekać jeszcze chwilę, aż opuszczą samolot i dotrą do terminala przylotów, który odgrodzony jest od holu grubą szybą, za którą ich wypatrywaliśmy. Niestety nie można tam było wejść.
Byliśmy bardzo podekscytowani i zarazem wzruszeni, że wreszcie nadeszła ta chwila. Tyle miesięcy tęsknoty, czekania i łez. Wreszcie są, zobaczyliśmy ich! Zaczęliśmy do nich machać przez szybę i dziko wrzeszczeć, jednak oni przeszli o kilka metrów od nas, nie zauważając nas. Stanęli kawałek dalej i czekali na bagaż. Co któreś z nich odwróciło wzrok w naszą stronę, to zaczynaliśmy machać od nowa, jednak oni dalej nas nie zauważali. W którymś jednak momencie Ola wreszcie nas dostrzegła i puściła się biegiem w naszą stronę. Biedactwo było tak zaaferowane, że z wrażenia się potknęło i przewróciło. Rafał też za nią pobiegł. Pomachaliśmy sobie trochę przez szybę i pokazaliśmy im, że idziemy do wyjścia z terminala, gdzie się spotkamy. Kiedy odebrali bagaże wyszli do nas i rzuciliśmy się na siebie z dziką radością. Ola i Ula oczywiście się popłakały. Karmiliśmy wygłodniałe oczy swoim widokiem, a kiedy już pierwsze emocje z nas zeszły, zebraliśmy bagaż i udaliśmy się w stronę parkingu.
W drodze do miasta pokazywaliśmy im wszystko objaśniając. Gdy dotarliśmy na miejsce, wysiedliśmy i wprowadziliśmy ich do nowego domu. Pokazaliśmy im mieszkanie i ich pokoje, w których czekały nowe zabawki. Później zjedliśmy pierwszą od kilku miesięcy, wspólną kolację. Rozmawialiśmy i patrzyliśmy na siebie szczęśliwi. Rodzina znowu była w komplecie.
Mijały dni, przyzwyczajaliśmy się do siebie od nowa, dzieci uczyły się życia w nowych warunkach. Uczyliśmy ich też trochę hiszpańskiego, bo od września czekała ich hiszpańska szkoła, do której ich już zapisaliśmy. Na nieszczęście nie było miejsc w szkole położonej w naszej dzielnicy i trzeba było czekać aż rozpocznie się rok szkolny, kiedy to miano nas powiadomić w której szkole są jeszcze wolne miejsca. Pomimo, że wakacje już się skończyły, dowiedzieliśmy się, że nie odbyła się jeszcze konferencja międzyszkolna, na której zapadają decyzje o przyjmowaniu dzieci. Rok szkolny trwał już chyba około dwóch tygodni, kiedy powiedziano nam wreszcie, że dzieci mogą zostać przyjęte do szkoły położonej o jakieś półtora kilometra od domu. Dobre i to, dobrze że nie na drugim końcu miasta.
Dzieci rozpoczęły więc naukę w swojej nowej szkole. Oprócz tego zapisaliśmy ich na dodatkowe zajęcia, mające im pomóc w nauce hiszpańskiego. Każdego dnia dodatkowa godzina nauki języka. Co ciekawe, Rafał miał w Polsce iść do piątej klasy, a tutaj poszedł od razu do szóstej. Ola miała rozpocząć pierwszą klasę a tutaj przyjęli ją do drugiej. Dlaczego tak dziwnie? Otóż tutaj dzieci zaczynają naukę rok wcześniej niż w Polsce i o przyjęciu do szkoły decyduje rok urodzenia, a nie to do której klasy chodziły wcześniej. Musieliśmy więc trochę poduczyć ją pisać, a czytać na szczęście już umiała.
Jeśli chodzi o moją pracę, to uznałem że mój hiszpański jest już wystarczający do szukania zajęcia w moim zawodzie, czyli jako informatyk. Po dwóch miesiącach szukania udało mi się znaleźć pracę w firmie komputerowej. Nie przeszkadzał im nawet za bardzo mój kaleki hiszpański. Była to nowo powstała firma, do której razem ze mną przyjęto trzech innych, tutejszych ludzi. Niestety, po przepracowaniu miesiąca okazało się, że właściciel jest oszustem. Nie zapłacił żadnemu z nas za pracę którą dla niego wykonaliśmy.
Nie ma jednak tego złego co by na dobre nie wyszło, właściciel firmy był tylko podwykonawcą dla innej firmy, z Madrytu. Firma ta przekonawszy się że jestem dobry, zatrudniła mnie bezpośrednio. Moja praca dla nich trwa do dzisiaj. To jednak co nie jest w niej ciekawe, to zarobki. Średnia płaca technika - informatyka, to w Hiszpanii kwota około 750 - 800 Euro. Mam wprawdzie dużo wyższe kwalifikacje, bo przez ostatnie lata pracowałem jako administrator systemu i pozwoliłyby mi one pracować na wyższym stanowisku, jednak wyspecjalizowałem się w systemach uniksowo-linuksowych. Na nieszczęście tutaj wszędzie króluje Windows.
Jak więc widać, w życiu raz jest z górki, raz pod górkę. Bilans jednak ogólnie jest dodatni.
Czytaj dalej...
- Odsłony: 25615
Wyspy Kanaryjskie - rozdział drugi. Pierwsza noc i pierwsze kroki w nowym świecie.
Lotnisko oddalone jest od miasta Las Palmas de Gran Canaria o ponad dwadzieścia kilometrów, zatem jazda trwała dosyć krótko. Wysiedliśmy w północnej części miasta w podziemnym dworcu autobusowym Santa Catalina. Po wyjechaniu z dworca ruchomymi schodami przytuliliśmy się do pierwszej napotkanej palmy. W końcu ona jedyna była chętna się z nami przywitać :-)
Skierowaliśmy się w stronę plaży Alcaravaneras, bowiem blisko niej właśnie znajdował się następny punkt naszej podróży - hostel Falow, który udało nam się znaleźć wcześniej w Internecie. Jego zaletą jest najniższa w całym mieście (tak sądzę) cena za nocleg. Człapaliśmy powoli obciążeni prawie dwudziesto-kilogramowymi plecakami. Po kilku odpoczynkach dowlekliśmy się jednak do ulicy Alfredo Calderon numer 25. Po opłaceniu noclegu załadowaliśmy się do naszego dwuosobowego pokoju. Nie był to żaden luksus, jednak nie było też źle. Okno wychodziło na malutkie wewnętrzne patio a nie na ulicę, jednak pokój miał swoją łazieneczkę, ubikację i było względnie czysto. Za cenę 16 Euro za dwie osoby było wręcz idealnie. Przez najbliższe dni a właściwie noce, miał to być nasz tymczasowy dom.
Zaraz potem poszliśmy poszukać jakiegoś sklepu aby kupić coś na kolację. Niedaleko znaleźliśmy wielki, piętrowy dom towarowy "El Corte Ingles" (znana hiszpańska sieć). Kupiliśmy słoiczek dżemu, wodę i świeże bułeczki. Później na stoisku z telefonami komórkowymi nabyliśmy dwa startery z kartami SIM, do zabranych z Polski telefonów. Każdy ze starterów firmy Vodafone kosztował 20 Euro ale od teraz mieliśmy już hiszpański numer, konieczny jeśli chce się szukać pracy.
Drugiego dnia wybraliśmy się na wielkie łażenie po mieście. Po południu tak nas bolały nogi, że zdecydowaliśmy się na zakup rowerów. Niestety, rowery były w Las Palmas dosyć drogie, a dowiedzieliśmy się, że w okolicznym mieście Telde (drugie co do wielkości po Las Palmas) jest wielki hipermarket Alcampo (ta sama marka i właściciel co znany w Polsce Auchan). Pojechaliśmy tam więc autobusem, znaleźliśmy hipermarket i kupiliśmy dwa rowerki górskie po 70 Euro za sztukę. Jazda powrotna do Las Palmas na rowerach nie wchodziła w rachubę ponieważ było już ciemno, a dwupasmówką na rowerach jechać przecież nie będziemy. Zdecydowaliśmy się więc wracać autobusem z rowerami w bagażniku. Odjeżdżał on z przystanku oddalonego o jakieś pięć kilometrów od Alcampo, pozostało nam się więc przejechać ten kawałek (pod górkę) po ciemku na rowerach. Kiedy dowlekliśmy się wreszcie błądząc trochę po drodze, jak na złość pierwszy autobus który przyjechał był mały, drugi też. Już myśleliśmy, że wszystkie autobusy na tej trasie są takie, jednak wreszcie ku naszej uldze przyjechał większy z pojemnym bagażnikiem. Kierowca nie miał nic przeciwko zabraniu rowerów, nawet dopłacać nie musieliśmy.
Następne dni spędziliśmy jeżdżąc po mieście, szukając pracy i jakiegoś tańszego lokum. Dowiedzieliśmy się, że na wyspie jest kilku polskich księży. Znaleźliśmy namiary na jednego z nich, księdza Luisa. Pojechaliśmy więc do niego aby pogadać, może coś nam doradzi. Był bardzo zaskoczony, kiedy przywitaliśmy go tekstem "dzień dobry, słyszeliśmy że jest ksiądz Polakiem?". Ksiądz Luis doradził nam żebyśmy się skontaktowali z innym polskim księdzem Matiasem (ksiądz Maciek), który ma swoją parafię w okolicznym miasteczku. Zaoferował się też, że może nam pomóc w nauce języka, jako że z hiszpańskim kontakt ma już od osiemnastu lat. Wcześniej mieszkał w Argentynie, a na Kanarach przebywał dopiero od roku. Od tego więc dnia prawie codziennie wieczorem spędzaliśmy u niego dwie godziny na pilnej nauce języka. Było to na pewno bardzo przydatne, bo te wcześniejsze cztery miesiące nauki na własną rękę nie były wystarczające.
W znalezieniu pracy bardzo pomógł nam przypadek (jeśli nie przeznaczenie). Razu pewnego przejeżdżaliśmy obok przystani jachtowej (Muelle Deportivo), kiedy Ula zauważyła duży katamaran o polskiej nazwie "Wyspa Szczęśliwych Dzieci". Podjechaliśmy tam i zagadnęliśmy kobietę, która znajdowała się na pokładzie w towarzystwie dwójki małych dzieci. Okazała się bardzo sympatyczną Polką, powiedziała nam że jest tu tylko chwilowo, ale możemy pogadać z panią Elą, pracującą w pewnym sklepie. Drugiego dnia wybraliśmy się do pani Eli, jednak okazało się że jest już za późno, bo pracuje ona tylko do godziny czternastej. Następnego dnia udało nam się z nią spotkać i porozmawiać. Przywitała się z nami serdecznie i kiedy dowiedziała się, że szukam pracy powiedziała, że pewien Polak ma firmę budowlaną i z nim porozmawia. Jeszcze tego samego wieczora zadzwonił on do mnie i kazał przyjść następnego poranka do pracy :-)
Szybko udało nam się też znaleźć pokój do wynajęcia. Za dwieście Euro na miesiąc byliśmy więc już prawie na swoim. Po rozmowach telefonicznych z dziećmi i rodziną zdecydowaliśmy, że dzieci skończą rok szkolny w Polsce. Kupiliśmy im więc bilety na czerwiec i od tego czasu pozostało nam się tylko uczyć języka, pracować i czekać na dzieci. Kiedy do czerwca było już coraz bliżej zaczęliśmy poszukiwania mieszkania do wynajęcia. To również uwieńczone zostało sukcesem, znaleźliśmy niedrogie mieszkanie, do którego mogliśmy się wprowadzać od maja. Wydawało się, że wszystko się układa jak za dotknięciem magicznej różdżki. Mówią że wystarczy chcieć i wierzyć. Niektórzy powiedzą: "No jak to, życie nie jest przecież takie różowe...". Czy los pomiesza nam szyki? Aby się tego dowiedzieć przeczytaj następny rozdział :-)
Czytaj dalej...
- Odsłony: 19449
Kanaryjska przygoda - rozdział pierwszy. Pomysł, przygotowania i podróż.
Przez całe moje życie miałem ciągotki do ciągłych zmian, nie podobało mi się siedzenie w jednym miejscu. Zazwyczaj ograniczało się to do wyjazdów do innego miasta związanych ze zmianą pracy a co za tym idzie - miejsca zamieszkania. Miałem też problem z tym, że często cierpiałem na wszelkiej maści przeziębienia, anginy itp. Nie było zimy, abym nie chorował przynajmniej trzy razy. Sądzę, że spowodowane to było zbyt częstym podawaniem mi w dzieciństwie antybiotyków, co mogło spowodować osłabienie odporności organizmu. Kiedy temperatury zmieniały się wraz z porami roku, nie nadążałem z przystosowywaniem się i pojawiały się choróbska.
Kiedyś więc zacząłem zastanawiać się, czy nie ma na Ziemi jakiegoś miejsca do życia, bardziej idealnego pod względem klimatu. Wpisałem w wyszukiwarce internetowej hasło "stały klimat" i jako wynik dostałem między innymi "Wyspy Kanaryjskie". Zacząłem czytać, potem drążyć temat jeszcze bardziej i tak się zaczęło. Tak narodziło się marzenie. Po wielu rozmowach z żoną Urszulą doszliśmy do wniosku, że jeżeli kiedyś nadarzy się jakaś okazja do wyjazdu, to warto by spróbować.
Okazja nadażyła się kilka lat później, niestety nie taka o jakiej myśleliśmy. Upadła prowadzona przez nas firma, przez co zmuszeni byliśmy zaczynać wszystko od nowa. Doszliśmy więc do wniosku, że skoro już kilka razy w życiu zaczynaliśmy wszystko od początku, dlaczego nie warto by spróbować właśnie na Kanarach? Tak zaczął rodzić się szybki plan, zaczęliśmy się uczyć języka hiszpańskiego. Na początku codziennie uczyliśmy się około dwudziestu nowych słówek i studiować hiszpańskie czytanki. Po kilku tygodniach dzienna ilość uczonych się przez nas słówek sięgnęła sześćdziesięciu.
Kiedy zapadła decyzja że jedziemy, kupiliśmy bilety na samolot na Gran Canarię, ponieważ tę właśnie wyspę wybraliśmy na podstawie zebranych informacji. Jedne z tańszych przelotów organizowały linie lotnicze "Air Berlin", zatem u nich właśnie kupiliśmy bilety. Zadecydowaliśmy, że pierwsze kroki w nieznane skierujemy sami, bez dwójki naszych dzieciaczków, którymi miała się zająć moja mama. Mieli do nas dołączyć po zadomowieniu się przez nas na Kanarach lub po skończeniu przez nich w Polsce roku szkolnego, żeby już im bardziej życia nie komplikować i nie zarywać roku szkolnego.
W ciągu miesiąca jaki pozostał nam do wyjazdu sprzedaliśmy większość rzeczy które przedstawiały jakąś wartość, łącznie ze starym samochodem. Uczyliśmy się hiszpańskiego i staraliśmy się nie trząść ze strachu. W końcu jakby na to nie patrzeć jechaliśmy w ciemno. Nie mieliśmy załatwionej pracy ani nie znaliśmy nikogo na miejscu. Myśleliśmy jednak pozytywnie, nie ma przecież na świecie takiego miejsca, w którym człowiek nie dałby sobie rady.
Kiedy nadszedł termin wyjazdu, a było to w listopadzie 2004 roku, wszystko było już przygotowane. Dzieci chodziły do nowej szkoły mieszkając u babci. Mimo że ciężko było to znieść pocieszaliśmy się, że nie jesteśmy pierwszymi rodzicami, którzy muszą czasowo rozstać się ze swoimi pociechami. Nadszedł zatem dzień i godzina wyjazdu, wyściskaliśmy się z dzieciakami i wyruszyliśmy w drogę.
Zaśnieżona, zamarznięta Warszawa i lotnisko Okęcie było miejscem w którym dane nam było spędzić ostatnie godziny pobytu w Polsce. Przybyliśmy tam ok. godz. 23:00 i przeczekaliśmy aż do ok. 6:00 rano. Kiedy nasz lot pojawił się na tablicy odlotów, zgłosiliśmy się na bramce i oddaliśmy nasz bagaż przechodząc do terminala. Później zapakowaliśmy się do naszego Boeinga 737, który miał nas zawieźć do Dusseldorfu, bowiem tam właśnie mieliśmy przesiadkę. Kiedy wzbiliśmy się ponad chmury zaświeciło nam w oczy słońce, co dodało nam nieco otuchy.
W Dusseldorfie wylądowaliśmy około półtorej godziny później. Dworzec lotniczy zaszokował nas swoją wielkością, w porównaniu z Okęciem jest to straszny moloch. Wielopoziomowy budynek, setki bramek, dziesiątki terminali, prawdziwy szok. W geście rozstania się z zimą, zdecydowałem się porzucić tam swoją zimową kurtkę, którą miałem na sobie. Ula nie zdecydowała się na podobny krok, nie wierzyła że na Kanarach może być tak ciepło. Przeczekaliśmy jakieś trzy godziny jakie pozostały nam do następnego lotu i udaliśmy się na właściwy terminal. Okazało się tam, że nasz samolot będzie miał małe opóźnienie, bo właśnie spawają skrzydło, które niechcący odtrąciła przejeżdżająca ciężarówka-cysterna z paliwem. No dobra, żartowałem. Nie wiem z jakiego powodu, ale spóźnienie faktycznie było, czekaliśmy około godziny.
Załadowaliśmy się do kolejnego Boeinga, tym razem 747, pełnego samych Niemców, przynajmniej takie wrażenie odnieśliśmy na podstawie gwaru niemieckich rozmów. Kiedy samolot oderwał się od europejskiej ziemi wiedzieliśmy już, że przygoda się zaczęła i nie ma już odwrotu. W trakcie lotu poczęstowano nas smacznym obiadkiem, zaserwowano film na umieszczonych pod sufitem telewizorkach. Stewardessa przechodziła obok mnie z kartonikiem pełnym słuchawek, dzięki którym można było słyszeć dźwięk do filmu. Zapłaciłem trzy euro, myśląc że to kaucja. Jakie było później moje zdziwienie, kiedy okazało się, że właścicielem słuchawek jestem teraz ja a oddać ich już nie można. Obejrzałem kawałek filmu, później przełączyłem przełącznikiem w oparciu fotela na jakąś muzykę, potem inną, było co najmniej dziesięć pozycji muzycznych i kilka ścieżek dźwiękowych do filmu. Jednak po nocy spędzonej na lotnisku i spaniu na siedząco jakaś dziwna senność mnie ogarnęła. Poddałem się więc i z muzyką w uszach odleciałem na spotkanie z Morfeuszem.
Po jakichś dwóch godzinkach obudziłem się. Ula nie spała, pogadaliśmy trochę, pooglądaliśmy widoki pod nami. Prawie przez cały czas nie było widać niczego poza morzem chmur, jednak momentami przez prześwity pomiędzy chmurami pokazywał się ląd. Na ekranie telewizorków wyświetlane były informacje na temat lotu, mapa z zaznaczeniem w którym miejscu się znajdujemy, wysokość lotu, około 10 kilometrów oraz temperatura za oknem, ok. -65 stopni Celsjusza. Później skończył się pod nami ląd i zaczął ocean, zatem nie było już na co patrzeć. Znowu zasnąłem.
Obudziła mnie zmiana tonu silników opadającego samolotu, zbliżaliśmy się już do wysp. Pięknie świeciło słońce i nie było już widać żadnych chmur. Wyspy z daleka wyglądały jak małe plamy na oceanie. W miarę zbliżania się przybierały postać niewielkich wzgórków wystających z oceanu. Było to takie nierzeczywiste, że nie wiedziałem czy to jawa czy jeszcze sen. Po kilku minutach cały widok przesłoniła jedna wyspa - Gran Canaria - na którą właśnie opadaliśmy. Byłem zdziwiony, że jest aż taka górzysta. Okolica opodal lotniska sprawiała nieciekawe wrażenie, jakieś takie szaro-bure przestrzenie, bez zieleni i jakieś wielkie szare płaszczyzny. Później okazało się, że były to folie osłaniające uprawy bananów i pomidorów.
Wylądowaliśmy... Po wyjściu z samolotu przekonałem się, że porzucenie kurtki w Dusseldorfie było słuszną decyzją. Pomimo późnej już godziny było całkiem cieplutko, co najmniej 20 stopni. Po odebraniu bagażu wyszliśmy z budynku lotniska aby pooglądać rosnące tam palmy. Później skierowaliśmy swe kroki w stronę przystanku autobusu nr 60 jadącego do Las Palmas. Autobusy tutaj nazywane są guaguas. Chwilę później przyjechał autobus i po wykupieniu biletów za dwa euro z haczykiem od osoby, załadowaliśmy się na pierwsze siedzenia aby mieć dobry widok. Kiedy czekaliśmy na autobus zdążyło się już ściemnić i teraz pruliśmy autostradą podziwiając piękne, nocne widoki.
- Odsłony: 16037